Obserwatorzy

czwartek, 24 września 2009

Pamiątka z podróży (2)

Wymiętolone okrutnie, ale za to widać, jakie walki z czasem i materią niezupełnie hafciarską toczę, żeby choć kawalątek nitki zaplątać w aidę. Wyszyłam wszystkie krzyżyki i półkrzyżyki, w tym kolorami łączonymi. Obrazek zaczął nabierać charakteru.Do zrobienia pozostały detale, czyli kontury i francuskie supełki.

piątek, 11 września 2009

Na wszelki wypadek

- Kokli kokli gwitami kika blegaki wsikokli ba? - rzekła Hania wyraźnie kończąc wypowiedź znakiem zapytania.
- Hmmm... - zasępiła się Pani Matka i na wszelki wypadek dodała - Nie.

A nuż znaczyło to: "Mamo, umówiłam się z kolegą z piaskownicy. Czy mogę wrócić po 22-giej?".

wtorek, 8 września 2009

Wykopane

Mam w domu jedną taką półkę, na którą w biegu wrzucam różne drobiazgi. Co jakiś czas usiłuję na niej posprzątać. Odkrywam wtedy mnóstwo zapomnianych rzeczy, przy czym zawsze mocno się dziwię, że takie fajne różności posiadam. Sprzątanie zazwyczaj kończy się szybkim wrzuceniem całego majdanu z powrotem, bo na przykład koleżanka Hanka koniecznie chce mi pomóc w pracach porządkowych albo akurat w tym momencie należy zrobić coś zdecydowanie bardziej pilnego. Ostatnio w czasie takich wykopalisk odnalazłam niezbyt duży hafcik, który robiłam z doskoku na stojąco. Jest to kolejny przykład, że haft czarny nie musi być czarny ;-)Będzie jak znalazł na jakąś upominkową zakładkę.

poniedziałek, 7 września 2009

Jeszcze trochę o wakacjach...

... czyli cała prawda o tym, gdzie byłam :-)

Patrząc na zaczątki "Pamiątki z podróży", którą pokazałam w poprzedniej notatce, można by wywnioskować, że trzy tygodnie wakacji spędziłam w Paryżu. Niestety to nie był Paryż. Raz, że mój budżet mocno ucierpiałby po trzech tygodniach paryskiego hulania, dwa, że to raczej nie byłoby dobre miejsce do wypoczynku dla dwójki niezbyt wyrośniętych dzieciaków. W Paryżu maluchy raczej nie mogłyby biegać boso po sadzie zajadając się owocami, bujać się w hamaku i w upalne dni chlapać się w metalowej wanience. A w Choczu mogły, bowiem jak co roku skorzystaliśmy z zaproszenia teściów i właśnie tam przesiedzieliśmy całe trzy tygodnie mojego urlopu. Z pewnością są bardziej urokliwe miejsca niż Chocz, ale i tam można znaleźć coś, co zasługuje na uwagę.

Wśród zieleni stoi barokowy kościół kolegiacki Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny wybudowany na przełomie XVII i XVIII wieku,do którego "przytulony" jest barokowy pałac infułatów z 1790 roku wzniesiony na miejscu dawnego zamku, pełniący obecnie funkcję plebanii:W niewielkiej odległości od niego stoi kościół klasztorny, do którego trzeba wejść przez bramę z figurą Jezusa:Frontową ścianę kościoła zwieńczy przepiękny krzyżi - jak widać na zdjęciu - wzywa do przeprowadzenia porządnego remontu. Niestety oba kościoły błagają o prace konserwatorskie, ale od 2005 roku, kiedy do Chocza po 48 latach wrócili franciszkanie powoli, ale wyraźnie idzie ku lepszemu.

Zazwyczaj wakacje to taki "martwy sezon" z rzadka ubarwiany jakimiś atrakcjami (zwłaszcza w małych miejscowościach), natomiast w Choczu w czasie tych trzech tygodni zdążyliśmy złapać trochę lokalnego kolorytu na dwóch "imprezach". W czasie pikniku rodzinnego połączonego z honorowym oddawaniem krwi zostałam dawcą krwi - jak widać okazja nie tylko złodzieja czyni ;-) Oddając krew uczestniczyłam jednocześnie w loterii, w której każdy los wygrywał (o czym dowiedziałam się, jak już miałam zalepione obie ręce) i w ten sposób stałam się szczęśliwą posiadaczką... drylownicy do wiśni. Oprócz tego dostałam czekolady, pieczoną kiełbaskę i puszkę piwa. Drylownicę oddałam teściom (im z pewnością bardziej się przyda niż mi), piwo wychlał Pan Mąż, a czekolady wyżarły dzieciaki. Z mojej krwawicy została mi tylko kiełbaska, której nie dałam sobie wyrwać, gigantyczne samozadowolenie z popełnionego uczynku i postanowienie, że za trzy miesiące pójdę znowu dać sobie utoczyć trochę krwi.

Największe emocje wiązały się jednak z uczestnictwem w innym wydarzeniu. Spacerując z Hanią po miasteczku (ileż w końcu można łazić po sadzie!) natknęłam się na plakat zapraszający na "Happening organizowany z okazji 50-tej rocznicy elektryfikacji Chocza". Sam tytuł jest już odjazdowy, nieprawdaż? Treść plakatu, była tak intrygująca, że w czasie spaceru nauczyłam się jej na pamięć, aby zachęcić rodzinę do uczestnictwa. W programie hapenningu było:
- zbiórka przed salą OSP Chocz o godz. 21:00,
- przemarsz z lampami naftowymi ulicami Chocza,
- przedstawienie rysu historycznego w miejscu legendarnego transformatora,
- powrót do sali OSP Chocz,
- "wieczór wspomnień".
Tytuł mocno zaintrygował wszystkich, zaś przy "legendarnym transformatorze" rodzina wymiękła - idziemy! W promieniach pulsujących świateł dwóch wozów strażackich, przy wtórze przebojów "Mały, biały domek" Mieczysława Fogga, "Autobus czerwony" i innych pieśni zagrzewających w tamtych latach do czynu społecznego, około 50-ciu osób (według Pana Męża co najmniej setka - zdania są podzielone) przespacerowało ulicami Chocza (miejscowa policja wstrzymywała ruch samochodowy!). Na ulicy Zapłocie pochód zatrzymał się i jakaś pani korzystając z wątłej żaróweczki w szoferce jednego z wozów strażackich odczytała "rys historyczny" na temat elektryfikacji Chocza i innych pobocznych zdarzeń typu dojście do władzy Fidela Castro na Kubie. Potem symbolicznie włączono uliczne latarnie, przy czym dramatyzm szlag trafił, bo nowe żarówki w lampach, miast rozbłysnąć niczym nadzieja na lepsze jutro, rozjarzały się bardzo powoli i ciemno było jeszcze przez dłuższy czas. Z powodu tych ciemności nie bardzo byliśmy pewni, czy ów legendarny transformator stoi po prawej stronie jezdni, czy może po lewej. Już za dnia poszłam obejrzeć sobie dokładnie to miejsce. Po lewej stronie był kawałek zaoranego pola:
Prawa strona była nieco bardziej urozmaicona - zagony kapusty i innych warzyw:Po legendarnym transformatorze ostało się ino wspomnienie. Ale dowiedzieliśmy się za to, że pół roku trwało elektryfikowanie Chocza i przez te pół roku ileś tam brygad stacjonowało po domach. Wyobrażacie sobie? Cała brygada - dwunastu chłopa w domu siedzi, żywić trzeba, a potem jeszcze trzeba zapłacić 2700 zł od rodziny. A co za te 2700? A za jedno gniazdko i jeden punkt świetlny z żyrandolem w kolorze niebieskim albo zielonym do wyboru. Kolejne punkty montowano za dodatkową opłatą i po uzyskaniu zgody wójta. Poznaliśmy również nazwiska wszystkich szczęśliwych posiadaczy pierwszych telewizorów oraz jakich marek były owe, zaś w czasie wieczoru wspomnień przy kawie, herbacie i ciasteczkach uświadomiono nas, że jak profilaktycznie znowu wyłączą prąd przed burzą, to mamy się cieszyć, że tego prądu tylko przez noc nie będzie, bo dawniej było gorzej. Cieszmy się więc z tego, co mamy. Od siebie dodam: nie tylko w kwestii elektryfikacji.